Dzień 23, czyli ostatni dzień sierpnia roztapia się w szalonym busiku, ładnych widoczkach i zaktualizowanym już wpisie!

Co robiliście o 4.50? Bo my zaczynaliśmy wówczas ostatni dzień sierpnia!

Spoko, to tylko brzmi tak strasznie, podobnie jak brak bieżącej wody oprócz deszczówki albo noc spędzona w małym dom bez prądu – z czasem okazuje się, że te rzeczywistości nie są takie straszne, wręcz jest w pyte! Łatwo jako ludzie się przyzwyczajamy – jak ostatnio spostrzegłam – zarówno do luksusów, jak i do trudności. A gdy Wy (Drogie czytelniczki z Polski, Drodzy Czytelnicy z Polski oraz polskie osoby oglądające obrazki) mieliście 4.50 u nas była już 5.50, niemalże południe! I faktycznie – gdy o 6.30 wyszliśmy na Mszę było ciemno jak w… Afryce w nocy, a już o 6.40 było jasno jak w Europie w dzień.

między świtem a mgłą świat się rozszczepia

Wsiedliśmy do taxi i pojechaliśmy na Mszę. Brzmi pospolicie? Uzupełnię więc tę informację o fakt, iż było nas ośmioro + kierowca, który nas podwoził tym zwykłym, pięcioosobowym autkiem. Bagażnik chyba nie był do końca sprawny, w każdym razie nie korzystaliśmy z jego opcji. Zmieściliśmy się BEZ NAJMNIEJSZEGO PROBLEMU, rozważając czy weszłyby jeszcze dwie, czy trzy osoby – ot, skutki diety afrykańskiej opartej na matoce!

I dojechaliśmy na tyle szybko, że zdążyliśmy jeszcze przed Eucharystią wspólnie pomodlić się jutrznią! W liturgię włączyliśmy się pomimo słabej znajomości języka, w którym była ona sprawowana. Dzięki siostrze Stelli już od paru dni dobrze znane jest nam najważniejsze słowo w języku rucziga, tj. ROOHANGA = BÓG. Języków była co niemiara, zaś jak przychodzi co do czego, to nawet w zwykłym wiejskim kościółku w języku Kościoła ośmielamy się wołać Pater Noster. i było po łacinie!

Po Eucharystii ksiądz proboszcz zaprosił nas na śniadanie! Podzieliliśmy się omletem oraz kanapkami, które każdy robił komuś innemu, smarując przepysznym (REL!!!1111oneone) miodem i popijając kawusią/zaparzonymi nasionami chia – wykreśl właściwie, wybierz mądrze.

To tylko fragment wspólnoty zgromadzonej na porannej Eucharystii!

Proboszcz (który na imię ma tak jak farosz Filipka, a także tak jak brzmi pierwsze imię pontyfikalne naszego papieża Polaka!) pokazał nam również kościół, który jest w budowie (od dziewięciu lat) i który najprawdopodobniej jeszcze trochę w niej będzie. Spacerując po kamieniu węgielnym przyszłego prezbiterium zauważyliśmy ciekawy zbieg okoliczności, iż Katolicki Uniwersytet Lubelski schował się w tabernakulum. Wizyta na terenie tej olbrzymiej parafii, do której należy trzydzieści dojazdowych kościołów filialnych, a dojazd samochodem pomiędzy nimi wymaga nawet 45 min, obfitowała w wiele wrażeń, ale fakt tabernaKULum zapadnie szczególnie w naszych sercach i nerkach.

I to wszystko hen, to nasza parafia…
dzięki Panu Bogu to i z przysłowiowej (ale i dosłownej, jw.) kupy może coś w Kościele wyrosnąć dobrego!

Po powrocie (na pace proboszcza!) do chatki zamieszkiwanej przez rodzinę s. Stelli wyruszyliśmy do Radujciesię… A nie, to jednak nie było Gaudete, a Gatete! W każdym razie podróż mijała nam bardzo prędko w towarzystwie koncertowych wersji poezji Jacka K. oraz niekończących się anegdot i dowcipów, których naczelnym wodzirejem można mianować Andrzeja W. Cóż, gdybym była ja, zapewne dalibyśmy Afrykańczykom na tej szerokości geograficznej niepowtarzalną szansę, aby w ostatni dzień sierpnia usłyszeli dobry polski kawałek pod tym samym tytułem, ale dzięki dominancie muzycznej J.K. naprawdę nie narzekam.

Niby na pace, a wcale nie jesteśmy zbyt napakowani, podejrzane.
Typowo. A potem się dziwić, że wieprzowina na obiad. I nie trzeba mieć do tego predyspozycji Wójtowej z Wilkowyj.
Pamiętajcie wy o mnie co sił, co sił! choć przemknąłem przed wami jak cień…

Zrobiliśmy parę przerw, np. na wodospad – i choć początkowo myślałam, że mowa o przerwie na toaletę, naprawdę mieliśmy możliwość obejrzenia zadziwiającego spadu wody. Bo dzisiejszy dzień był szukaniem ukrytych sensów w znanych nam dobrze wyrazach, odszukiwania (nie)banalnej etymologii, etc.

Gdybyśmy zapłacili, poszlibyśmy o wiele bliżej, ale jesteśmy poznańskim kołem misjologicznym…
Nasi tu już byli! zaś typowo @białoruśjakzwyklenaszaro
Filip przy bambusach z wyświęconym diakonem, choć ciągle powtarza, że nie lubi księży – przyłapany!
Ciekawe, czego tym razem nauczył Andrzej po polsku siostrę Stellę, że taka karuzela śmiechu…

Jedną z ciekawostek, które poznaliśmy w tym miejscu był zwyczaj, iż kobiety, które przed ślubem zaszły w ciążę, wrzucano do tej spadającej wody. Cóż…A jak mówił klasyk, każda w końcu wpadnie.

teraz już nie musicie cukrzyć kawusi, dzięki Filipkowi na pewno jest bardzo słodka<3

Szczególnie zapadnie nam w pamięć z tego dnia rozmowa z dziećmi pracującymi w kamieniołomach… Bardzo trudne jest dla mnie w Afryce to, że trudne i czasem wręcz niemożliwe jest pomaganie. Ale odnośnie pracy w kamieniołomach – to zupełnie jak niegdyś Karol Wojtyła – może i wśród tych Ugandyjczyków jest przyszły papież?

Jan Paweł IV?
myślę, że każdego z nas sporo ładunku emocjonalnego kosztowało to piękne i trudne spotkanie

Dzisiejszy obiad był miłą okazją do krótkiego detoksu od matoki, gdyż zajechaliśmy nad jezioro (której nazwy nie pamiętam, lecz czy nazwa cokolwiek zmienia? wszak to, co nazwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało) i zjedliśmy obiad na drzewie! Były ryby, kurczaki i kozy, było półtorej godziny oczekiwania, aż je upolują i przyrządzą, ale warto było. Oj, nikt nie mówił, że życie…

„Udawaj, że mnie nie widzisz, aby było naturalnie!”
I ja im wtedy mówię: KATONGAŁANGE!
Sulo: widzisz te gwiazdy? Andrzej: Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba.
witam Państwo na naszym drzewie

Dojechaliśmy już po zmroku (czego w Ugandzie dotychczas nie doświadczyliśmy, gdyż ze względów bezpieczeństwa unikamy jakichkolwiek transportów nocnych) przemiło powitani przez rektora seminarium w Kabale, u którego matki gościliśmy na noc. Poczęstowani tutejszymi smakołykami, toczyliśmy z księdzem Augustynem przeróżne dyskusje, od kwestii afrykańskich powołań po piękno Mazur czy też ulubione pierogi. Początkowo odparł co prawda, że pomidorowe, bo myślał, że mowa o zupie, ale jakoś się dogadaliśmy. I nawet mięśnie dłoni nie bolą, szok.

Kleryk, diakon oraz rektor – z serdecznymi pozdrowieniami dla Księdza Jana Frąckowiaka!

I wstawiam ten wpis dopiero po paru dniach od jego napisania, gdyż poprzednie dni nie miały za dużo wspólnego z możliwością dostępu do Internetu, ale po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój, a teraz mamy dostęp już nie w stopniu deficytowym, więc wrzucamy kolejno nasze spisane zaległości. I jak czytam mą radosną twórczość sprzed paru dni, z zażenowaniem cenzurując samą siebie, to tak sobie myślę, że chyba bardzo byłam wtedy zmęczona podróżą:) dzięki, że czytacie, modlicie się i w ogóle jesteście.

Do zobaczonka już niedługo!

Ania z Zielonego Wzgórza

heja hej wszyscy wraz heja heja falubaz

4 thoughts on “Dzień 23, czyli ostatni dzień sierpnia roztapia się w szalonym busiku, ładnych widoczkach i zaktualizowanym już wpisie!

  1. Oj barbarzyńskie godziny 4:50 i 5:40 są mi bardzo dobrze znane bo w tych godzinach wstaję do pracy… 😬 W lipcu witały mnie rano ptaszki i słońce, teraz tylko mrok 😜 miejmy nadzieje ze internet zadziała bo pomimo wyobrażania sobie np. ładnych bambusów czuje „niedosyt wizyjny” 😜 szczęśliwych dalszych podróży!

  2. Mam nadzieję, że Ania uzupełni obrazki, bo do oglądających też się zaliczam
    Ale chyba nie tylko ja czekam i czekam na cd. (nie CD 😉
    Kiedyż będzie można przeczytać, jak minęły kolejne dni doświadczenia?
    Nie zacytuję Kmicica, bo inny kontekst, ale…..

    1. obrazki śmigają już od powrotu! jak i przy wpisie o Bulubie (trzeci dzień) – na resztę trzeba jednakże jeszcze ciut poczekać

      1. Tak sobie myślę że ta „chwilka czekania” została wyrażona w ugandyjskim sposobie mierzenia czasu 😉 trzymajcie się cieplutko, jeszcze czasem tu zaglądam 😁

Skomentuj Magda GB Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *