Dzisiejszy dzień rozpoczęliśmy o 5/6/6:45 – w zależności kto ile potrzebowała na pakowanie. Dlaczego się pakowaliśmy? Bo był to już nasz ostatni dzień w seminarium Bukalasa niedaleko Masaki. Wczoraj mieliśmy pożegnalną kolację z częścią ludzi, których tam poznaliśmy (wszyscy by się nie zmieścili), a dzisiaj podczas porannej Eucharystii mieliśmy okazję pożegnać się z większą ilością osób, które polubiliśmy (wydaje się, że ze wzajemnością). W naszym imieniu pod koniec Mszy św. przemówił Filip, z tłumaczeniem Andrzeja na język angielski. Po błogosławieństwie ustawiliśmy się do wspólnego zdjęcia, po którym trudno nam było się rozejść.
Zapas czasu do śniadania, wykorzystaliśmy na dopakowanie reszty rzeczy. Wspieraliśmy się we wspólnym pakowaniu…
Godzina wyjazdu się nieco opóźniała, dając możliwość zatracenia się w modlitwie/spacerach/rozmowach/śnie.
Ostatecznie około 12:00 ruszyliśmy w drogę do domu rodzinnego s. Stelli. Znajdującego się w południowo-wschodniej części kraju. Mimo 250 km trasa nam zajęła 6,5 godziny, co nie jest do końca prawdą…
Początek naszej drogi był pokryty asfaltem i do tego z małą ilością dziur (ale dużą ilością garbów/hopek/leżących policjantów*). Później przez około 25 km mieliśmy jechać drogą szutrową. Było znacznie wolniej, ale i tak szybciej, niż to co czekało nas później.
W pewnym momencie s. Stella powiedziała że musimy skręcić w lewo (nazwaliśmy ją Stellasława Avenue). Nic by nie było w tym dziwnego, gdyby nie to, że zamiast drogi samochodowej ujrzeliśmy wąską ścieżkę dla pieszych. W naszych sercach pojawiły się różne uczucia wobec tego pomysłu: podziw, zdziwienie, strach, przerażenie. Nie dość, że była ona wąska, to z jednej strony było wzniesienie, a z drugiej skarpa (nie aż tak wielka, ale zawsze). Kierowca na pewniaka wjechał w kierunku, który wskazała s. Stella. Sprawnie pokonywał drogę do czasu… aż się nie zakopaliśmy w miękkiej glebie. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze zebrać myśli co dalej poczniemy, a na horyzoncie pojawiła się spora grupa miejscowych z cegłami i deskami w rękach (okazało się że były to osoby z rodziny s. Stelli).
Mimo takiej pomocy, nie skończyło się na jednej dostawie cegieł. Dopiero przywiezienie dodatkowo dwóch taczek miejscowych cegieł (bardzo kruchych), użycie siły naszych mięśni dało efekt w postaci uwolnienia naszego busa ze śmiertelnej pułapki (traktory są tutaj rzadkością), a trwająca obecnie pora deszczowa również by nam nie pomogła w tej sytuacji.
Jednak, żeby nie było za kolorowo, to nie udało się ostatecznie podjechać pod górkę, gdzie znajdowało się miejsce naszego noclegu. Bus zatrzymał się blisko szczytu, ale nie był w stanie już dalej podjechać. Podłożyliśmy pod koła wcześniej już nam dobrze znane cegły, aby jutro rano nie szukać naszego busa gdzieś wśród pola bananowców.
Sprawnie wyciągnęliśmy nasze rzeczy ze środka i udaliśmy się na miejsce naszego spoczynku (doczesnego, a nie wiecznego). Nie mieliśmy tam prądu, dlatego wyciągnęliśmy latarki, żeby się nie pozabijać. Nastrój zrobiły świeczki które już na nas czekały na miejscu. Chwilę po naszym przyjeździe zostaliśmy ugoszczeni pyszną kolacją, przed którą miało miejsce rytualne obmycie rąk (należy rozluźnić pięść)**.
Po jedzeniu jeszcze chwilę rozmawialiśmy i zmęczeni podróżą szybko zasnęliśmy, choć w nocy niektórzy się budzili, albo nawet byli specjalnie budzeni, aby dać spać innym.
* Progi zwalniające są dużo gorsze niż te znane z naszych dróg (proszę żeby drogowcy nie czytali dalej). Są to trzy, cztery a nawet pięć pasków wąskiego asfaltu położone blisko siebie, co sprawia że trzeba przez nie przejechać bardzo wolno. Dodatkowym utrudnieniem jest często brak znaków pionowych i poziomych oznaczających że czeka nas taka niespodzianka. Z racji że asfalt na asfalcie wygląda jak asfalt, to w deszczową noc daję medal temu kto w porę zauważy taki próg zwalniający na jego drodze. Żeby nie było za łatwo, to mimo że zwolnimy przed/na takim progu, to często za kilkaset metrów czeka nas kolejny potrójny zestaw i nieraz kolejny… Mimo takich pułapek, nieraz kierowcy specjalnie nie hamują, ale to ich sprawa i mechaników naprawiających samochody/motocykle. Pragnę dodać że jadąc wzdłuż drogi, często można spotkać zakłady oferujące takie usługi.
** W tym miejscu gdzie się znajdujemy, jest taki zwyczaj, że przed posiłkiem należy umyć ręce. Gospodarz przynosi wodę i oblewa ręce wszystkim gościom.
dk Mateusz
Czytam po raz kolejny i zastanawiam się nad zderzeniem z techniką – i jej niedostosowaniem do warunków afrykańskiego życia. Doczesnego. Ile i czego tak naprawdę potrzeba mi do życia? Czy ono pozwoli pomyśleć o przygotowaniu życia wiecznego? Dziękuje za te wpisy, są naprawdę inspirujące.