Kupa radości!
Podobno szczęśliwi czasu nie liczą. Złośliwi dopowiadają, że dlatego, że nie mają czasu. Nie wiem co jest do końca prawdą, ale faktem jest, że nawet nie wiem, który dzień wyjazdu jestem zobligowany tu opisać, więc po prostu napiszę, że jest to dzień kolejny. Tu mi się kawał przypomina, ale może nie będę go na forum opisywał, a jak ktoś się będzie chciał dowiedzieć to niech zapyta. Jutro od rana spodziewam się wielu pytań od reszty uczestników, bo prawdopodobnie stanowią ogromną większość osób, które ten blog czyta na bieżąco ;D
Noc minęła nam spokojnie radośni z tego powodu, że Lech przełożył swój mecz ligowy i dzięki temu nie musieliśmy przeżywać kolejnej porażki Kolejorza. Na miejscu sam dzień po raz kolejny zaczęliśmy w najlepszy z możliwych sposobów! Pewnie myślicie, że śniadaniem, a tym razem nie, bo Mszą Świętą. Liturgie w „naszym” Seminarium (mam nadzieję, że tego jednak rektor ASD nie czyta) są mało afrykańskie i bardzo przypominają te „europejskie”, jednak dalej są momenty, które zaskakują nas wszystkich, jak na przykład strój ministrancki czy lavabo. Kończąc ten wątek to w ten sposób pokrzepieni ruszyliśmy pokrzepić również nasze żołądki tym, co Afryka oferuje, a więc ziemniakami i bananami na wszystkie sposoby. Nawet nie wyobrażacie sobie ile ich jest! Nie ukrywam, że podczas śniadania spotkała nas informacja, która miała dla nas słodko-gorzki smak. Z racji gorąca mieliśmy dzień pracy co prawda zacząć trochę wcześniej, ale też go wcześniej skończyć. Jak możecie się domyślić pracę faktycznie zaczęliśmy wcześniej, ale wcale wcześniej jej nie zakończyliśmy. Tak, ja też kiedyś zaufałem pewnej kobiecie…
Powoli, bardzo powoli przechodzimy do samej pracy, która była niezwykła, wręcz niesamowita, a na mnie, chłopaku z miasta zrobiła spore wrażenie. Na polu zastaliśmy ogromny stos, a dookoła wiele wykopanych dziur, które trzeba było tym stosem zasypać. Nie wiem czy się domyślacie, ale ten stos to była kupa w sumie kupy, i to takiej ciepłej, jeszcze parującej. Podobno pochodzenia krowiego. Co ciekawe mleko tutaj mamy w proszku więc mam wrażenie, że ktoś nas oszukuje. Praca nie wydawała się trudna – wystarczyłoby by ktoś ten kopczyk rozrzucał na taczki, ktoś taką taczkę by prowadził, a jedna osoba szypą czy inną łopatą by tą taczkę opróżniała do wcześniej przygotowanych dziur, w których później ktoś posadzi kawę. Swoją drogą dobrze wiedziałem, żeby kawy generalnie nie pijać… No ale tu się zaczął pierwszy problem – nikt żadnej taczki na miejscu nie ma, ale za to dostaliśmy inny nowoczesny sprzęt, a mianowicie miskę. Żeby nam było miło to miski były w różnych kolorach, żebyśmy mogli sobie wybrać, która nam najbardziej odpowiada. Gdy każdy wybrał swój sprzęt to podchodziliśmy do wcześniej opisanego kopczyka czekając posłusznie, aż jeden z panów, tzw. lokalsów używając łopaty nasypie nam tej „substancji” do owej miski. Jak nie trudno można się domyślić tu pojawił się problem drugi. Panowie sypiąc trafiali nie tylko do miski, co przy kupie przecież może się zdarzyć, ale także nam na ręce, co przyjemnością nie ukrywam było mocno wątpliwą. Mimo wszystko totalnie tym nie wzruszeni ruszyliśmy do pracy i z radością oddawaliśmy nasze kupy do tych wcześniej przygotowanych dziur. Żeby umilić sobie czas to większości z nas przypomniały się kawały bardzo ściśle związane z wykonywaną przez nas pracą. Po raz kolejny nie będę może tych żartów tutaj przedstawiał, ale jak ktoś ma ochotę to zapraszam, żeby pisać i pytać.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że jeżeli z drugą osobą można porozmawiać o kupie to można z nim porozmawiać o wszystkim. I chyba z racji tego, że jesteśmy na wyjeździe stricte katolickim to ewidentnie słowo stało się ciałem i tak dosyć naturalnie podobieraliśmy się w dwójki, które resztę pracy po prostu przegadały i nawet nie zauważyły kiedy ta kupa zaczęła znikać. O czym te rozmowy były prowadzone to już jest ich słodka tajemnica i niech lepiej tak to właśnie zostanie.
Z racji tego, że stosik zaczynał się mocno zmniejszać, a wszystkie dziury dookoła niego były już podsypane to logicznie pomyśleliśmy, że może przeniesiemy ten stosik, żebyśmy nie musieli aż tak daleko chodzić. No i tu się pojawił trzeci problem, a mianowicie nikt nie wpadł na to by ten stosik jakoś podzielić czy posiadać narzędzia niezbędne do jego przeniesienia, a więc musieliśmy po prostu z tą kupą pokonywać coraz to większe odległości. Trochę jak w tym kawale, który opowiedział Michał – jak zechce to się nim podzieli.
Popołudnie spędziliśmy bardzo miło, może nie tak jak wczoraj, kiedy mieliśmy okazję popluskać się w wodzie o czym mam nadzieję, że Ania napisała. W sumie to nie wiem czy to zrobiła bo swój wpis wrzuciła tak późno, że nie było kiedy go przeczytać, ale liczę jednak na jej jakieś resztki odpowiedzialności! W każdym razie mieliśmy okazję poznać budynki, historię, teren i w ogóle wszystko o wyższym seminarium duchownym znajdującym się po drugiej stronie ronda. Rektor z wielką pasją opowiadał i prezentował różnego rodzaju ciekawostki, a największą furorę stanowiła kronika spisana przez misjonarzy tej ziemi, a więc ojców białych, która miała przeszło sto lat i obejmowała najmniejsze szczegóły zakładanych przez siebie parafii.
Wieczór przyniósł kolejne zaskoczenia. W naszej małej wspólnocie odbyło się dawno niewidziane w świecie obcięcie tonsury. Jeden z naszych braci faktycznie przez chwilę mógł się poczuć jak taki brat w zakonie. Nie ukrywam, że był to widok niecodzienny. Z jeszcze jedną głową też coś niedobrego się stało, ale o tym to ja już pisać się boję, bo to chcąc czy nie chcąc nie jest moje i niech to opisują sami.
Jeszcze parę słów o naszej opiekunce, przyjaciółce i takiemu dobremu duchowi tego doświadczenia. Siostra Stella coraz bardziej upodabnia się do nas i coraz bardziej staje się taka polska. Codziennie uczy się nowych sformułowań – mówi już, że nie lubi kawy, że robimy dobrą robotę (jakoś sobie samopoczucie trzeba poprawić), no i najważniejsze – wie komu kibicować – „Tylko Lech Poznań” rozlega się w miarę regularnie! A dzisiaj, co się dzisiaj nie działo, ale to może następnym razem.
A ja kończę pisać bo mnie coraz bardziej komary obsiadają i trzeba się schować za moskitierę!
Pozdrawiam serdecznie i do usłyszenia wkrótce
Andrzej