Sobota, czyli dla przeciętnego człowieka dzień odpoczynku, ale nie dla nas. Choć – żeby być szczerym wobec naszych czytelników – dzisiaj trochę więcej leniuchowaliśmy niż w zwykły dzień pracy. Jak zwykle poranek rozpoczęliśmy od modlitwy, ale tym razem nie była Msza św., ale jutrznia. Taka zamiana wiązała się z godziną gratisowego snu dla naszych zmęczonych ciał (chyba że ktoś się położył później 😉 ). Po modlitwie zjedliśmy śniadanie. Jak codziennie było ono podobne do obiadu. Zjedliśmy makaron z jajkami, kasawą, awokado, a na deser ananas (Miejscowi się temu dziwią, bo jedzą najpierw słodkie, a później konkrety. Tak podobno jest zdrowiej).
Następnie poszliśmy do naszych pokoi. Pokoje z łazienką mają udogodnienie w postaci wentylacji łączącej łazienki. Pomaga to lepiej budować wspólnotę pomiędzy nami, ale są takie dźwięki, których jednak nie chcemy współdzielić. Znaleźliśmy na to radę. Jest to dobry czas na włączenie głośnej muzyki przy której wspólnie dobrze się bawimy. Dzisiejszym hitem był utwór Małego TGD pt. Do góry. Cytat z tej piosenki „może, nie może się doczekać na wielkie PLUM!”.
Po tych doznaniach muzycznych poszliśmy na farmę znajdującą się obok naszego seminarium. Po krótkiej odprawie, Filip zajął się wypuszczaniem na wolność małych kurczaków, które zostały schowane do koszyka na noc, aby je ochronić przed drapieżnikami.
Siostra Stella dostała drugi raz (pierwszy raz przy śniadaniu) piękny kwiat o pasującej do pory dnia nazwie „Morning Glory”.
Po nalaniu kilku baniaków wody, poszliśmy całą ekipą z dwoma przewodnikami na pole, gdzie były już przygotowane dla nas dołki wypełnione nawozem (była to ściółka po której chodzą kury w kurniku, składająca się z łupin ochraniających ziarna kawy i kurzych odchodów).
Z radością nasza żeńska część zabrała się do przygotowania miejsca na sadzonki trawy słoniowej. Jest to gatunek trawy dorastającej do 3 metrów. Wykorzystuje się ją do karmienia krów.
Męska część naszej ekipy, zajęła się dzieleniem dużych sadzonek na mniejsze kawałki i porzucaniem ich naszym kobietom.
W czasie pracy, razem z Emilią znaleźliśmy na pobliskim drzewie liany i zapragnęliśmy stać się podobni do postaci Tarzana, znanego z filmów animowanych. Michał też próbował, ale okazało się, że jest za gruby, żeby go utrzymała liana 😉. Filip nawet nie próbował się bujać, ale za to sprawdził jej giętkość.
Zbliżał się już koniec naszej dzisiejszej pracy, ale wtedy miała miejsce sytuacja, która wywarła na nas duże wrażenie. Przyszła do nas jedna pani z córką i trzema synami, gdzie najstarsze dziecko miało 19 lat, a najmłodsze 5 lat. Mąż tej pani już nie żyje, ponieważ został zamordowany. Przyszli oni do nas, ponieważ dzieci tej pani nigdy nie widziały białych ludzi. Jak się tylko do nas zbliżyli, to od razu przed nami uklęknęli. Nie było to dla nas wielkim zdziwieniem, ponieważ wiedzieliśmy, że jest to wyraz ich szacunku wobec nas. Zrobiliśmy to samo i się z nimi przywitaliśmy. Mimo że rozmowa była dosyć krótka, to można było zauważyć wiele emocji na naszych twarzach. Wzruszenie mieszało się z zadumą, radością ze spotkania, ale i smutkiem losu jaki spotkał tą rodziną. Mnie najbardziej poruszyła postawa tej pani. Miałem wrażenie że dzieci są dla niej całym światem i robi wszystko co może dla ich dobra. Jako jedyna chodziła boso (dzieci miały buty), a gdy później dostała od nas cukierki, to chciała się nimi podzielić. Trochę się pobawiliśmy z nimi w tzw. „kosi łapki”, a oni nam pokazali grę dwoma orzechami, której zasad nie potrafiliśmy pojąć.
Później ochoczo udaliśmy się do swoich pokoi na szybki prysznic i zeszliśmy na drugi obiad. Obiad został zakończony bitwą o mango, której zwycięzcą została Emilia.
Następnie przyszedł czas na regenerację sił po pracy i przygotowanie do Eucharystii. Była ona dla nas szczególna, ponieważ od kilku dni uczestniczyliśmy w liturgii w języku angielskim, a teraz mieliśmy ją cała po polsku. Do tego była homilia ks. Jarka, którą wspominaliśmy jeszcze na naszym wieczornym spotkaniu.
Po Mszy św. był czas na kawę albo herbatę i rozeszliśmy się do swoich pokoi, aby sprzątać/spać (podkreśl właściwe). Na parterze pozostały nasze drogie siostry, które prowadziły owocną trzygodzinną rozmowę (jak i Filip, Jeremi i ja), którzy rozmawialiśmy o różnicach polsko-ugandyjskich. Wśród wielu ciekawych rzeczy które się dowiedzieliśmy, ważne dla nas były informacje o niebezpiecznych zwierzętach żyjących w Ugandzie i sposobach radzenia sobie z ich ukąszeniami węży, pająków i centipede. Pomocne na wszelkie ukąszenia jest specyfik o nazwie Black Stone kosztujący 20 tyś. szylingów ugandyjskich oraz inny którego nazwy nie zapamiętałem kosztujący 3 miliony (to nie pomyłka, ponieważ do jego wytworzenia potrzeba głowy rzadkiego węża). Okazało się, zamiast tych leków, pomocna na ukąszenia jest również fasola (pozdrowienia dla koncernów farmaceutycznych). Jednak, żeby nie straszyć naszych bliskich, przez prawie dwa tygodnie naszego doświadczenia misyjnego, nie mieliśmy przyjemności spotkać powyższych milusińskich i prawdopodobnie nie będziemy mieli okazji spotkać. Spotkaliśmy się również ze zdziwieniem, że w Polsce nie jemy koników polnych. Tutaj ludzie jedzą wszystkie ich gatunki.
Pozostając przy jedzeniu, nadszedł czas na kolację. Zdziwił nas brak awokado (w naszym seminarium na każdym wcześniejszym posiłku było), ale nie byliśmy szczególnie zmartwieni, bo co za dużo to niezdrowo. Dalej to już standardowe nieszpory, podsumowanie dnia i odpoczynek przed kolejnym dniem pełnym wrażeń.
P.S. Z racji że jutro jest niedziela, to nasi brodacze, zrobili sobie salon piękności, żeby porządnie wyglądać w kościele.
dk. Mateusz