Poranek nie odbiegał od pozostałych dni. Godzina 6:30 to jeszcze ciemna noc (wieczorem ok. 19:00 bardzo szybko robi się również ciemno). Dzisiejszy poranek przywitał idących na Eucharystię (7:00) pięknym wschodem słońca. Niebo było czerwono-pomarańczowo-żółte.
Jesteśmy coraz bardziej „aktywni” w czasie mszy świętej. Dziś Michał miał czytanie (in English), a polska część wspólnoty eucharystycznej obstawiała oprawę liturgiczną. Po mszy jutrznia i śniadanie, które miało być o 8:00, ale zaczęło się o 8:30. Ogólnie jest nam zakazane wchodzenie do kuchni, ale Filip mający narożny pokój „podglądał” jak wygląda przygotowanie posiłków dla nas. Idąc do kaplicy mijamy „kuchnię”. Gotuje dla nas Taddy (skrót od Teresa), a pomagaj jej Evan, jest on na kursie kelnerskim i ma swego praktyki. Na początku przynosił z kuchni jedzenie ubrany w biały kelnerski fartuch. Dziś na śniadanie oprócz tradycyjnej matoke był…. makaron (pasta) tak dobrze przyprawiony.
Steven – nasz kierowca, który razem z nami je posiłki mało nie popłakał się ze śmiechu widząc jak na talerz z tutejszą owsianką dodaję awokado. Ogólnie połączenia naszych posiłków wzbudza niekiedy dużo śmiechu – banany polane masłem orzechowym. Dobrą wiadomością jest, że po tygodniu ogarnęliśmy niezbędny napój do funkcjonowania (dla części grupy) – prawdziwą, sypaną kawę. Swoją drogą kawę mijamy pod wieloma postaciami: sadzonki, krzaki, owoce zielone, prawie dojrzałe i dojrzałe. Ziarna kawy suszone na podwórkach…..a kawy pije się tu niewiele.
O godz. 9:00 ruszyliśmy na drugą stronę ulicy do wyższego seminarium. Przywitał nas Ks. Rektor dziękując za pomoc. Opowiedział nam trochę o problemach z jakimi boryka się seminaryjna farma. Okazuje się, że dużym wyzwaniem jest zdobycie jedzenia dla zwierząt (świń i krów). Kury rano się wygania i muszą poradzić sobie same ze znalezieniem pożywienia. Niestety jak mówił ks. Rektor, świń bananami się nie wykarmi.
Naszym pierwszym zadaniem było przygotowanie miejsca na sadzenie kukurydzy. Pole kukurydziane było już pełne dziur, na początku była niewielka górka nawozu (kurzego obornika wymieszanego z nawozem przywiezionym wczoraj przez jednego z księży). Aby zdobyć nawóz, który jest dość drogi trzeba jechać 80 km. Razem z nami pracował jeden z księży pracujących w seminarium oraz chłopak odpowiedzialny za pracę na polu. Słońce, kurz dawały się nam we znaki ale praca poszła sprawnie i szybko. Jeden talerz do jednej dziury.
Skwar trochę pomieszał nam plany, ponieważ południe w równikowej Afryce nie sprzyja pracy rolniczej, więc zamiast iść na pole bananowe w dole terenu poszliśmy do pobliskich bananowców, by ściąć te które są dojrzałe. Pierw szybkie przeszkolenie jako odróżnić dojrzałe banany (zbieraliśmy banany pastewne – ich naturalnym kolorem jest zielony). Do zbierania bananów nie potrzeba drabiny, a jedynym narzędziem do tej pracy jest maczeta.
Po zidentyfikowaniu gotowego do ścięcia bananowca, na wysokości ok. 50 cm od ziemi trzeba maczetą ściąć drzewo, tak aby upadając na ziemię nie zniszczył wyrastających obok nowych roślin. Delikatnie przytrzymać, aby kiść bananów nie została zgnieciona przez upadające drzewo. Kolejnym krokiem jest odcięcie kiści oraz „rozprawienia się” z pozostałym pniem. Trzeba go odciąć przy samej ziemi oraz potem przepołowić na pół. Jest to dość ciężka praca. Banany trzeba jednak zbierać na bieżąco. Zeszłego tygodnia złodzieje w nocy ukradli dużo dojrzałych owoców. Biorąc pod uwagę, iż robiona z tych bananów matoke jest podstawą pożywienia tutejszej ludność – jest to produkt, który można łatwo sprzedać.
Wracając do naszego miejsca zakwaterowania, zanosiliśmy gorące błagania, aby w kranach pojawiła się woda, ponieważ praca na afrykańskiej ziemi wymaga nie tylko wody do nawodniania roślin, ale także do zmycia z siebie ton kurzu i potu. Okazało się, że w niektórych miejscach woda jest! Cóż za radość – lecąca pod prysznicem zimna woda!!!
Popołudniowy plan dnia uległ zmianie. Niektórzy zrobili sobie sjestę przed obiadem (z pracy ze względu na słońce wróciliśmy wcześniej). Po obiedzie miało miejsce bardzo ważne wydarzenie. Odpowiednio przeszkoleni przez s. Stellę wyruszyliśmy na zakupy do Masaki. Chcieliśmy odwiedzić miejscowy targ. Celem były sukienki i miejscowe materiały oraz pamiątki. Po przejściu miedzy stertami ubrań i straganów, wśród ogólnego zainteresowania i powtarzanego co chwilę słowa – Muzugu, stwierdziliśmy, że chyba trzeba znaleźć inne miejsce.
Nasza lista zakupów wspólnotowych miała kilka punktów, nie do zrealizowania na targu. Potrzebowaliśmy uzupełnić zapasy kawy, kupić czajnik (woda jest to gotowana na palenisku i wlewana do termosu), który Ola wypatrzyła w czasie pierwszego pobytu w mieście przy okazji kupowania moskitier. Opuściliśmy targowisko i poszliśmy na podbój okolicznych sklepików. Udało kupić się środki piorące i czajnik. Sukienki i materiały zostały odłożone, ponieważ według s. Stelli cena była zbyt wygórowana (był to jedyny sklepik w okolicy). Zostaliśmy zaprowadzeni do sklepu prowadzonego przez siostry zakonne z miejscowego zgromadzenia. Można było tam kupić…. Chyba wszystko, od pamiątek, toreb, figurek, koszyków, po święte obrazki. Nasza grupa ledwie mieściła się w przestrzeni sklepowej. Zostaliśmy wpuszczeni „za ladę”, by móc wybierać, przebierać, zamieniać. Siostra niestrudzenie odpowiadała na ciągłe pytania zaczynające się od: how much…? Niestety sklep nie był przygotowany na taką ilość zakupów, więc jesteśmy umówieni na przyszły tydzień. Siostra była szczerze wdzięczą za znaczenie podniesienie dzisiejszego utargu, a my zadowolenie z dobrej jakości pamiątek i podarunków kupionych w katolickim sklepie.
Szukając drogi powrotnej do naszego autobusu, zaliczyliśmy jeszcze zakupy w markecie (małym sklepie spożywczym), a w drodze powrotnej uzupełniliśmy zakupy owocowe. Razem z nami wróciło 25 ananasów. Jedna sztuka w przeliczeniu na PLN kosztuje 0,80 gr. Nasz plan dnia zakłada kolację (czyt. 3 obiad tego dnia) o godz. 19:30. Tutejszym zwyczajem wraz z dodatkowym kwadransem akademickim zasiedliśmy do posiłku ok. 20:30. Warto było czekać na świetnie smakujące frytki, podpłomyki, jarzynę oraz zakupione po drodze napoje, tym bardziej, że rano lodówka która stoi w jadalni została przetransportowana w pozycji bocznej na motorze do naprawy. Wieczorem stała na swoim miejscu dając możliwość włożenia do środka mnóstwa różnych butelek (nic innego w niej nie znajdziemy), które gaszą nasze pragnienie.
Wieczór zakończyliśmy wspólnymi nieszporami i podsumowaniem dnia. Chwałą Panu za każde dobro, które stało się dziś udziałem każdego z nas.
s. Ela