Co to był za dzień! Jeden z kategorii tych, które pamięta się do końca życia.
Ale, ale. Zanim zacznę snuć Wam tę opowieść złożoną ze spotkań różnych światów, przestrzeni, kontynentów i epok historycznych, subtelnie zaznaczę, że nasze doświadczenie – oprócz wymiaru wolontaryjnego – jest też ściśle związane z postacią dr Wandy Błeńskiej, patronki naszego koła, której proces beatyfikacyjny trwa.
Dlatego właśnie, Drogie Czytelniczki, Szanowni Czytelnicy oraz wszystkie osoby oglądające obrazki [jaką to formę zaproponował pewien rudy student UAM-u…] nasze ręce nie są póki co skalane gliną [stworzenia;] ale zaszczycone noszeniem i przekazywaniem obrazków z modlitwą za wstawiennictwem Wandy Błeńskiej. Luz, to kwestia tylko pierwszych paru dni.
W każdym razie zaczęło się z pozoru normalnie (to brzmi jak prolog do tandetnego romansidła bądź potężnego kryminału, ale no, tak było, nie zmyślam). Śniadaniem o siódmej – ale, by dodać dramaturgii, przypomnę, że w Polsce była zaledwie szósta i większość naszych czytelniczek tudzież czytelników przewracało się na drugi bok. My już chwilę wcześniej zdjęliśmy nasze piżamki z lamami<3, a także moskitiery – ze względu na afrykańską faunę, bardzo uważamy na izolowanie się od wszelakich owadów, zaś noc jest dobrym momentem, by takowy zdobył przewagę nad naszą czujnością, więc nakładamy pancerz moskitiery na łóżko i cyk, do śpiulkolotu!
Nie samym chlebem żyje człowiek, więc na śniadanie było też masło orzechowe [hand-made, pyyycha], banany, a także PORYDŻ – coś na kształt europejskiej jaglanki, ale jednak nie do końca. Nie samym chlebem, więc zaraz potem była wspólna jutrznia. Już w busiku, bo choć Afrykańczycy mają czas, to my wciąż jeszcze, racjonalni i zabiegani Europejczycy mamy zegarki. I pędziliśmy do Buluby – i niekoniecznie słusznie, bo i tak potem czekaliśmy. Ale dzięki temu dłużej gościliśmy u Niej.
Co to było za miejsce. Buluba – tego nie da się opowiedzieć, no totalnie. Ale spróbuję szybko skrobnąć parę słów, bo ekipa wspominała coś, że mam nie siedzieć zbyt długo. Wkrótce (a właściwie już trochę dotychczas! ) na profilu Wandy Błeńskiej na fb pojawi się pełna relacja okraszona spamem naszych twarzyczek, bo dużo rozmawialiśmy, pstrykaliśmy fotek, kręciliśmy materiałów, ale Internetu tutaj raczej deficyt (przynajmniej dla zwykłego Muzungu, typowo…), więc uzbrójcie się w cierpliwość. NADROBIONE!
Większość dnia spędziliśmy na rozmowach z tamtejszą ochroną (pozdr. KK😉) zdrowia, która godnie kontynuuje dzieło Dokty. Przemiłe panie oraz radośni panowie (bez osób lekarskich…) oprowadzili nas po placówce, w której przez czterdzieści lat pracowała jako lekarka dr Wanda Błeńska, a także podzielili się świadectwami i wspomnieniami związanymi z tą niesamowitą postacią.
Kurczę, zawsze wiedziałam, że ta kobieta była niezwykła, usłyszane podczas animacji misyjnych w poznańskich parafiach wspomnienia dotyczące pani doktor wzbudzały we mnie podziw i ultra szacunek; książki, artykuły i filmy uskrzydlały, ale nic tak chyba dotychczas mnie nie wzruszyło jak szklane oczy doświadczonych już przecież życiowo i lekarsko mężczyzn, które z pasją opowiadają o swoim autorytecie.
Nawet, jeśli z powodów językowych nie wszystko zrozumiałam [tutejszy angielski jest zupełnie różny od tego, którego uczyliśmy się w polskich szkołach, słyszeliśmy w amerykańskich serialach, czy też doświadczaliśmy w anglojęzycznych europejskich krajach], a z powodów spankowych, nie umiałam zapamiętać tego, co najważniejsze – doświadczyłam obecności żywej pamięci o kimś, kto nie przemija – choć już go tu nie ma. Dość analogicznie jak pani Wanda, która mówiła po powrocie do Europy, że nie tęskni za Ugandą, bo nosi ją w sobie i ciągle ma ją w sercu (pojawia się to w tym bestellerze akaemowym pt. „Spełnione życie”, ale nie tylko) – tak odbieram stosunek Ugandyjczyków do Dokty.
I choć piszę w pierwszej osobie liczby pojedynczej, domniemywam iż większość ekipy miała podobne wrażenia. Działo się i dziać się będzie jeszcze zapewne niejedno, bo [UWAGA SPOILER CZYTASZ NA WŁASNE RYZYKO!!!!111ONEONEONE] jak Bóg da, wrócimy do Buluby jutro!
Z ciekawszych miejsc: dom pani Wandy! Tu pojawią się najpewniej zdjęcia, które sobie przy nim zrobiliśmy, ale Internet najbezczelniej gra z nami w sabotażystę.
Czy wiecie, że bezpośrednio przy mieszkanku Dokty rośnie olbrzymie drzewo z mango, z którego owoce najpewniej i nasza patronka spożywała? Correct: nie spożywała, a jadła – ona jadła – właśnie ta prostota i normalność szczególnie nas dotknęła. A mango też spróbowaliśmy, specjalnie z myślą o Agacie W., którą najserdeczniej pozdrawiamy. Pozdrawiamy również wszystkich czytających to, co niewidoczne dla oczu, w tym przpadku serdeczne uściski dla Oliwki oraz Tomka-Pachołka!
Szczególnie ważnym i w pewnym sensie wymagającym miejscem, był odwiedzone dziś przez nas domy, w których mieszkają osoby, które kiedyś były chore na trąd. Uleczone przez panią Wandę Błeńską: dziś rozmawialiśmy z nimi (jaka radość wytworzyła się na wspomnienie Dokty!), uśmiechaliśmy się do siebie i błogosławiliśmy (ksiądz), porównywaliśmy brody (Filip), generalnie przyjęli nas z ogromną radością i pokojem (oni wszyscy). Ot, kolejna niepowtarzalna lekcja pokory i wdzięczności.
Wiem, że już godzina późna – nawet na laptopie, który ma nieprzestawiony czas z polskiego – ale nie sposób nie wspomnieć o spotkaniu dr. Josephem Kawumą, który od 1984 roku kontynuuuje dzieło Błeńskiej w Bulubie – to jemu misjonarka przekazała pieczę medyczną, blisko z nim też wcześniej współpracując. Pokazywał, opowiadał, częstował, śmiał się i wzruszał – było wszystko. Żywa historia. Ani i Filipowi udało się nawet otrzymać od niego autograf, podobnie jak i od reszty „widzących”😉) o., zwykłe nawiązanie do pewnych objawień maryjnyc…
[STATUS KATEDRY: PODWÓJNA] Szczególną radością napawiła nas poznańska katedra, którą ujrzeliśmy niemal od razu po wejściu na teren ośrodka w Bulubie. Tym bardziej fakt ten jest wart uwagi, że nie była to pierwsza poznańska katedra, którą dziś ujrzeliśmy dzięki Afrykańczykom, bo przy śniadaniu o. Sylwester pokazał nam fotki z WhatsAppa, które wysłał mu wczoraj proboszcz parafii w Bulubie zwiedzający AKURAT TERAZ Poznań. Karta pułapka Erasmus Buluba-Poznań została aktywowana.
Wracając z Buluby, zahaczyliśmy jeszcze o źródło Nilu, gdzie mieliśmy okazję podziwiać (oraz być podziwianymi przez osoby o innej karnacji…), pstryknąć parę fotek, nie wpaść do rzeki, a także zanurzyć st00pki w Nilu.
Przegrywem był blogasek bez zdjęć, więc po powrocie, korzystając z europejskiego wifi, w mig je nadrobiłam. Ale gdy pisałam, czułam, że dziś w Nilowe fale mętne patrzą oczy moje smętne. Na pocieszenie, jeden cenny link. Bo nie wiem, czy wiecie, ale jest taki jeden piękny poemat – o Nilu oczywiście.
Po powrocie były nieszpory, Eucharystia [dziś po polsku], kolacja i podsumowanie dnia. Szybko zleciało, ale emocje tak szybko nie ulecą. Bogu niech będą dzięki za ludzi, których spotkaliśmy, za jedzenie, które mogliśmy skosztować i za zdrowie, które wciąż w formie.
Materiały tutaj udostępniamy darmowo, ale jeśli ktoś chciałby nas wesprzeć zdrowaśką albo dziesiątką, to nie pogardzimy. Podobnie z Koronką czy jakimkolwiek innym westchnieniem. Oj, powierzamy się totalnie Waszym modlitwom. Dzięki po stokroć.
Anulka
P.Chr.
Z pozdrowieniami i pamięcią w modlitwie.
Marian.